Katecheza 18

 
Ks. dr hab. Tomasz Kraj R.M.
Kapelan Stanowy Pomocniczy Rycerzy Kolumba w Polsce

Drodzy Bracia Rycerze!

Adhortacja Apostolska „Familiaris consortio” w punkcie 9 zawiera następujące stwierdzenia: „Potrzebne jest ciągłe, nieustanne nawracanie, które wymaga wewnętrznego oderwania się od wszelkiego zła i przylgnięcia do dobra w jego pełni, a które w praktyce dokonuje się często etapami, prowadzącymi coraz dalej. Rozwija się w ten sposób proces dynamiczny, przebiegający powoli przez stopniowe włączanie darów Bożych i wymagań Jego ostatecznej i najdoskonalszej Miłości w całe życie osobiste i społeczne człowieka. Dlatego też konieczny jest pedagogiczny proces wzrostu, w którym poszczególni wierni, rodziny i ludy, a nawet sama cywilizacja, będą prowadzeni cierpliwie dalej, od tego, co już przejęli z Tajemnicy Chrystusa — dochodząc do coraz bogatszego poznania i pełniejszego włączenia tej Tajemnicy w ich życie.” Poprzednie katechezy przypomniały nam, że celem życia chrześcijańskiego jest naśladowanie Chrystusa. Tylko tyle i aż tyle. Wszystko w naszym życiu wokół tego „się obraca”. Dlatego wymaga to wielkiej uwagi i zaangażowania ze strony człowieka. To zaangażowanie nie jest jednak ślepe (bo rodzice mnie tak nauczyli, bo inni tak robią to i ja też to robię dla świętego spokoju, by się nie wyróżniać). Pan Bóg stwarzając mnie, wyposażył mnie w rozum, bym mógł rozeznać, co mam robić, co to oznacza dla mojego życia, jaki kształt mam mu nadać. Zacytowane tu słowa z Adhortacji bł. Jana Pawła II też wiele mówią o tym, co stanowi treść życia chrześcijanina. Nawet w tym krótkim cytacie jest wiele informacji na ten temat. Dziś zatrzymamy się na pierwszej: że życie chrześcijańskie to „dynamiczny proces wzrostu”.

Życie chrześcijańskie to pewien proces. To oznacza, że pełni tego życia na miarę właściwą dla mnie nie osiągam od razu. Nie osiągam jej także w momencie, gdy sobie uświadamiam potrzebę takiej pełni. Tę pełnię osiągam dopiero po pewnym czasie, cierpliwie ku niej zdążając. Cierpliwie, to znaczy nie zrażając się upadkami, których doświadczam, które mnie „dołują” i zniechęcają. Niektórzy mówią, że najtrudniej jest mieć cierpliwość do siebie samego, do własnych upadków. W tym stwierdzeniu jest zawarta głęboka prawda. Trzeba sobie jednak uświadomić, iż jest tu także zawarta pewna Boża pedagogia. Jeśli ktoś stwierdzi, że życie jest trudne, że pełne jest różnego rodzaju doświadczeń, to jest to jakieś stwierdzenie, którego nie odrzucamy. Jednak czym innym jest usłyszeć takie stwierdzenie, a czym innym przeżyć prawdę w nim zawartą. W większości wypadków dopiero to przeżycie prawidłowo „nastraja” człowieka do wyzwań, jakie niesie życie. Jest tak dlatego, że przeżycie własnej słabości, jej doświadczenie niesie ze sobą możliwość zrozumienia (uznania za swoją) prawdy o człowieku, o Bogu i Jego roli w życiu człowieka. Doświadczenie to uczy także właściwego odniesienia do bliźniego; uczy powściągliwości w stosunku do wad innych ludzi. Staram się bardzo, a mimo to jestem świadkiem moich upadków i moich słabości. Może ten drugi człowiek też jest słaby jak ja; może też cierpi z powodu swych upadków? Czy ja muszę go zaraz potępiać? Nie chciałbym, by mnie potępiano za moje słabości, ale raczej by mi ktoś pomógł wstać, dodał otuchy. Być może drugi człowiek też chciałby tego samego? Dlatego doświadczenie własnych upadków więcej nieraz mówi o życiu niż najmądrzejsze teoretyczne stwierdzenia. 

Tym, Kto w naszej słabości może nam najbardziej pomóc, jest sam Bóg. On daje siłę w naszych słabościach, dźwiga nas, opiekuje się nami, karmi nas specjalnym Chlebem. Tę potrzebę Boga, Jego bliskości widzi tak naprawdę dopiero człowiek, który jest świadomy własnej słabości. Po co komuś pomoc, jeśli się nie doświadcza słabości, albo lepiej: jeśli się nie dopuszcza świadomości własnej słabości czyli sytuacji w której potrzeba pomocy, bo własne siły zawodzą? Nie potrzeba pomocy, gdy nie ma doświadczenia niemocy. Tu też w jest jakieś wytłumaczenie słabości (płytkości) życia chrześcijańskiego wielu naszych Rodaków.

Wielu ludzi nie interesuje, na czym polega chrześcijaństwo: że życie jest drogą do Boga, a więc drogą trudną i wymagającą. Dlatego wybierają inne drogi, często drogi łatwe i wygodne, bez zbytniego trudu (jak trud przychodzi, to się zmienia drogę, np.: jak małżeństwo wymaga rezygnacji z egoizmu, to się zmienia małżonka). W takiej sytuacji zrzuca się winę na niekorzystne okoliczności a nie widzi się własnej słabości. Wystarczy, że zmieni się otoczenie, to ze wszystkim sobie poradzę stosownie do wysokich standardów, do jakich wychowali mnie moi chrześcijańscy rodzice. A gdy potem także się nie udaje, to się rezygnuje z części albo z całości wymagań, które wypływają z wiary.

Tymczasem rozwiązanie jest inne: doświadczenie grzechu i słabości niesie ze sobą świadomość własnej niewystarczalności na drodze do Boga. To znaczy, że drogi tej nikt z nas nie jest w stanie przejść o własnych siłach; że drogę tę mogę tak ja, jak i moi bliscy przejść tylko wtedy, gdy otworzę się na działanie Boga w moim życiu, na Jego łaskę. I nie jest to jakieś abstrakcyjne stwierdzenie, ale moje osobiste doświadczenie. Nikt nie wie tego lepiej niż ja sam. Dlatego jeśli ktoś chce dojść do Boga, musi się na Niego otworzyć: na Jego Słowo, na Jego obecność, na Pokarm, który nam dał. Doświadczenie własnej słabości i niewystarczalności winno w naszym życiu skutkować otwarciem na Boga, a one oba – właściwym odniesieniem do każdego człowieka.